Zwykle nie lubię robić zdjęć „na wariata”. Do sesji lubię być przygotowany, mieć ustalony jakikolwiek plan działania. To, że potem absolutnie się tego planu nie trzymam i wszystko wychodzi spontanicznie, to już inna kwestia. Chodzi po prostu o spokój psychiczny – gdyby jednak nie dało się spontanicznie, to zawsze mam z tyłu głowy schemat działania.
U Gosi i Michała miało być podobnie. Fakt, sesja na szybko między kościołem a salą weselną. Mieliśmy jednak ustalone miejsce, ja wiedziałem co chce uzyskać na zdjęciach, młodzi także mieli swoje pomysły. Nic tylko robić zdjęcia. Ruszamy więc spod kościoła, ja jadę za młodymi, którzy doskonale wiedzą gdzie jechać – w końcu to oni wybrali miejscówkę. Schody zaczęły się, gdy rozłączyliśmy się przy ruchliwym skrzyżowaniu. W końcu do nich dojechałem, ale zobaczyłem, że się cofają. Pomyślałem, że to nic dziwnego – zobaczyli, że mnie nie ma i po prostu zawrócili. Sprawa okazała się jednak nieco bardziej skomplikowana – młodzi oraz świadek po prostu się zgubili :). Nie wiedzieli kompletnie gdzie jest miejscówka, na którą mamy jechać. Podjęliśmy próby poszukiwania, ale robiło się już późno, goście głodni czekali, więc ze strony młodego padła ostateczna decyzja – wracamy na salę. Ustaliliśmy, że jak starczy czasu, to zrobimy kilka zdjęć na sali, na której podobno jest ładnie.
I wiecie co? Było ładnie. Zdjęcia robiliśmy między jednym kotletem a drugim w ostatnich momentach światła dziennego. Co chwilę zaczepiani przez innych gości, którzy ciekawi sesji przychodzili popatrzeć. I mimo, że nie uważam tej sesji za najlepszą jaką zrobiłem, to była zdecydowanie najszybsza, najbardziej zabawna, pełna głupich żartów i z ogromną dawką pozytywnej energii. A do tego wyszła naprawdę dobrze – moim zdaniem oczywiście :).
Zdjęcia ze ślubu oraz część pleneru możecie także zobaczyć w galerii (portfolio). Tutaj wrzucam jednak kilka mniej oficjalnych zdjęć, które nie do końca nadają się do oficjalnego portfolio :).
PS. No dobra, z tą energią i żartami to nie będę wciskał kitu – nie byli to dla mnie obcy ludzie. Z Michałem znaliśmy się z czasów liceum. Razem graliśmy w szkolnym zespole (wiem jak to brzmi, ale graliśmy naprawdę porządną muzykę) i może nie byliśmy przyjaciółmi, ale na pewno dobrymi kumplami.